wtorek, 15 kwietnia 2014

… po doskonałej przeprawie zawinęliśmy cało do Nantucket.



Z moim pierwszym egzemplarzem Moby Dicka w plecaku, stoję na dworu kolejowym Gdynia Główna Osobowa. 
Jest zima. Całą noc spędziłem w pociągu, w którym przez połowę drogi było za zimno, a połowę za gorąco, rankiem wysiadam na peron z niebieskimi napisami. Zimno, wiejący wiatr atakuje płatkami śniegu. Trwają ferie zimowe jest 1986 może 87 rok.
Wychodzę z dworca. Idę w kierunku ulicy 10 Lutego, dalej prosto w kierunku Skweru Kościuszki.
Już przy skrzyżowaniu ze Świętojańską czuję bryzę wiejącą od strony zatoki.
Oddycham głęboko i zgodnie z tradycyjnym rytuałem wciągam w płuca lekko słonawy, ożywczy powiew.  Lubię ten układ ulic w śródmieściu Gdyni. Tworzy wydłużoną perspektywę. Na samym końcu widać Błyskawicę, maszty Daru Pomorza, pomnik Conrada i słynne Trzy Maszty.
Dochodzę do portu jachtowego jest coraz zimniej i coraz mocniej wieje. Z ulgą chowam się za drzwiami do CWM-u. Jutro zaczynamy kolejny obóz Harcerskich Warsztatów Kultury Marynistycznej. Przez kilka kolejnych lat brałem w nich udział, potem przygotowywałem, wreszcie prowadziłem. Obozy (zimowe i letnie), to jedno ważniejszych doświadczeń mojej młodości i części dorosłego życia.
Tak jak dla Melville'a - statek wielorybniczy, tak dla mnie Warsztaty były „moim Harvardem i Yale".
Wiedza i umiejętności, które wyniosłem z tego okresu służą mi dobrze do dziś. A ludzie, od, których się uczyłem i, z którymi uczyłem się „życiowego warsztatu” na zawsze zachowają miejsce w mojej pamięci.  



Tamtej zimy po raz pierwszy przekonywałem uczestników, że to niezwykła, ciekawa opowieść.
Przez dwa lub trzy wieczory czytałem i komentowałem fragmenty Moby Dicka w odcinkach.
Wybrałem fragmenty o założeniu Nantucket i pewnej dramatycznej akcji ratunkowej. W jej trakcie, Tasztego, dzięki odwadze i zdolnościom akuszerskim Queequega „narodził się na nowo.”


Nantucket! Wyjmijcie mapę i popatrzcie na nią. Zobaczycie, w jakim istnym zakamarku świata usadowiło się ono, jak tam tkwi z dala od lądu, samotniejsze od morskiej latarni z Eddystone. Popatrzcie na nie — ,to, po prostu pagórek i szmat piachu; wszędzie plaża, a nic za nią. Więcej tam piasku, niż byście go mogli zużyć przez lat dwadzieścia w zastępstwie bibuły do atramentu. Poniektórzy wesołkowie powiedzą wam, że ludzie muszą tam sadzić chwasty, gdyż nie rosną one w sposób naturalny; że importuje się tam oset z Kanady; że po kołek do zatkania cieknącej beczki z olejem trzeba posyłać za morze; że w Nantucket obnosi się kawałki drewna jak w Rzymie drzazgi z Krzyża Świętego; że ludzie sadzą tam przed domami muchomory, by zażyć nieco cienia letnią porą; że jedno źdźbło trawy tworzy oazę, zaś trzy trawki napotkane w ciągu całodziennej wędrówki — prerię; że tamtejsi mieszkańcy noszą specjalne obuwie na piaski ruchome, coś w rodzaju nart lapońskich; że są tak zamknięci, opasani wokoło, z każdej strony otoczeni, okrążeni i uczynieni najzupełniejszą wyspą przez ocean, iż czasem można znaleźć małe ślimaki przywarte nawet do ich krzeseł i stołów niczym do grzbietów morskich żółwi. Lecz te wybryki wskazują jedynie, że Nantucket to nie Illinois.


Zimowy wieczór w „kultowej” kawiarence CWM-u. Za oknem śnieg, a wewnątrz ciepło, które było czymś więcej niż pokojową temperaturą, która zapewniają kaloryfery.
Oddalona o tysiące mil wyspa i port. Nantucket - już sama nazwa wywołuje tęsknotę do wyjścia w morze. Doskonale nadawała się na wstęp do opowieści o białym wielorybie. Popatrzcie na mapę, wielu widzi w niej zarys kaszalota wypuszczającego „fontannę”.  Tam dmucha! 

  
Zrozumiałem, że czytanie powieści wcale nie trzeba zaczynać się od Izmaela.
Równie dobrze można zaczynać od „Wyjmijcie mapę i popatrzcie na nią” - przyzwoity początek.



Opowiadałem o kolejnych fragmentach i potem je czytałem, chciałem przekonać słuchających
do tego, że: „Położnictwa winno się uczyć tak samo, jak fechtunku i boksu, jazdy konnej i wiosłowania”, bo nigdy nie wiadomo kiedy, to może uratować komuś życie.

Zaczęło się od opróżniania z olbrotu, wiszącego przy burcie odciętego łba kaszalota. Daggoo stracił równowagę i wpadł do środka. Pech chciał, że łeb zerwał się z haków i poszedł razem harpunnikiem pod wodę. Niemal w tym samym momencie, Queequeg skoczył, za nim. Obaj wraz głową kaszalota zniknęli po wodą …
 


 Wychyliliśmy się mocniej przez burtę i ujrzeliśmy rękę wytkniętą prosto z błękitnej toni; widok to był równie niezwykły, jak ramię wysunięte z trawy porastającej mogiłę.
— Obaj! Obaj! Są obaj! — ryknął znowu radośnie Daggoo i wkrótce ujrzano Queequega śmiało odgarniającego wodę jedną ręką, drugą zaś dzierżącego długie włosy Indianina. Wciągnięto ich na czekającą już łódź i szybko przewieziono na pokład, ale Tasztego długo nie mógł odzyskać przytomności, a i Queequeg nie wyglądał zbyt rześko. Jakże dokonał on tego szlachetnego dzieła ratunku? Otóż nurkując za powoli opadającą głową, zadał ostrym mieczem kilka ukośnych cięć w pobliżu jej dna, aby wyrąbać tam dużą dziurę; następnie, odrzuciwszy broń, wepchnął w głąb i ku górze swoje długie ramię w ów otwór i wywlókł za głowę biednego Tasztega. Utrzymywał, że za pierwszym razem natrafił na nogę; wszelako wiedząc dobrze, iż nie jest to, tak jak być powinno i może nastręczyć wiele kłopotu, wepchnął tę nogę z powrotem i zręcznym przerzutem przekręcił Indianina, tak, że za następną próbą wydostał go starym, dobrym sposobem — głową naprzód. A ta druga, wielka głowa sprawiała się, tymczasem nie gorzej, niż można się było spodziewać.

Tak, więc dzięki odwadze oraz wielkiej biegłości Queequega w położnictwie przeprowadzono pomyślnie oswobodzenie albo raczej poród Tasztega, i to pośród najbardziej niesprzyjających i pozornie beznadziejnych okoliczności, co jest lekcją, której żadną miarą zapomnieć nie wolno. Położnictwa winno się uczyć tak samo, jak fechtunku i boksu, jazdy konnej i wiosłowania.


 
Moja wiedza o losach bohaterów pozostawała, wtedy na tym samym poziomie. Gdzieś pomiędzy fascynacją morzem i żeglugą, filmem (który obejrzałem wreszcie w wersji kolorowej), a ulubionymi fragmentami książki. (Film odtwarzaliśmy tyle razy, że taśmę video zużyliśmy do cna)

Oglądając film młodzieńczy strach przed potworem zastąpiła krytyczna ocena efektów specjalnych. Mimo ogromnej atencji, jaką do dziś mam dla tego filmu, nie mogłem się oprzeć wrażeniu i nie tylko ja, że w jednej ze scen szczęka kaszalota otwiera się, tak sztucznie i mechanicznie, że przypomina opadającą klapę od sedesu.  

Oczywiście, wtedy nie mogłem wiedzieć, że powstanie wersja, z 2010, której wstydzi się nawet wieloryb, ale do tego jeszcze dojdziemy…  
 

 

1 komentarz:

  1. Czytam i tak myślę... że w 1986, a może 87 i u mnie wszystko się zaczęło... Tak samo, ale w innym wymiarze. I położnictwo też jest na rzeczy :)

    OdpowiedzUsuń