Mój pierwszy egzemplarz, dwutomowe wydanie „Czytelnika” z
1985 roku mam do dziś.
Bez ilustracji, skromne, proste w miękkiej klejonej
oprawie. Niestety, nie wytrzymała próby
czasu. Pęka i rozpada się na pojedyncze
kartki. Usprawiedliwia ją jedynie to, że egzemplarz nie tylko był intensywnie czytany,
ale też sporo podróżował. Ale nawet zupełnie nowy, dziś na półce w księgarni
był, by jak ubogi krewny, przybysz z obcej planety.
Nie przypuszczałem wtedy, że jakieś 20 lat później bez
problemu zrozumiem, o co chodzi w zapisie stopki. Jakie informacje kryją się za tymi z pozoru
niejasnymi określeniami i liczbami?
Teraz, to takie oczywiste.
„Czytelnik” Warszawa 1985. Wydanie V. Nakład 50 320 egz. Ark wyd. 17, 5 arkuszy druk. 20. Papier offset kl. V, 70 g. rola 61 cm. Oddano do składania 12 V 1983 r. Podpisano do druku 6 IV 1984r. Druk ukończono w lipcu 1985r. Łódzka Drukarnia Dziełowa Zam. Wyd. 674a druk 695/1100/83 Printed in Poland
Nie uprzedzajmy wypadków do „drukowania w Polsce” jeszcze
wrócę.
W tamtym czasie, żeby zdobyć nawet tak niepozorne wydanie,
należało je dosłownie - upolować.
Dziś trudno w, to uwierzyć. Na książki polowało się, jak
na wieloryby. Żeby kupić dobrą książkę trzeba
było uważnie obserwować horyzont, wypatrywać, nasłuchiwać i tropić. Chętnych
było dużo nakłady nie wystarczające, a i tak co ciekawsze pozycje rozchodziły
się wprost z bagażników, decydentów, którzy
mieli dostęp. (Wtedy mówiło się „dojście”
:)
Tym razem biały kruk okazał się białym wielorybem. Dobra książka jak kaszalot, pojawiała się na
powierzchni na krótko, żeby szybko zanurzyć się gdzieś pod ladą księgarni albo
antykwariatu.
To, że masz odłożoną odpowiednią kwotę na kupno, wcale
nie oznaczało, że ją kupisz.
Brzmi, to nieprawdopodobnie, kiedy patrzę dziś na wypełnione
po brzegi kolorowe i błyszczące rzędy regałów księgarń lub przeglądam strony
sklepów internetowych.
Ale jest rok 1985.
Cenzura nadal nie pozwala wydawać Orwella, mimo że 1984 szczęśliwie
minął.
Ja, tymczasem zdobyłem własny egzemplarz i czytam, Moby Dicka.
Czytam jak powieść marynistyczną, legendarną klasykę
gatunku. Mam już za sobą pierwsze doświadczenia żeglarskie, obozy, patenty i rejsy.
Kolejne planuję. ;-)
No jak to co robię na zdjęciu? przecież mówię .. planuję :)
Czytam go jak opowieść o podróży żaglowcem, o życiu i pracy ludzi
na statku wielorybniczym. Mając w pamięci czarno biały film wyświetlany w telewizji,
która miała tylko dwa programy, wyszukuję, wątki i postacie, które już znam. Niektóre
fragmenty czytam po kilka razy, często wracam do tych ulubionych zamiast
podejmować próby pośpiesznego „doczytania” całości. Za każdym nawrotem dowiaduję
się nowych rzeczy. Obraz staje się wyraźniejszy, wypełnia się szczegółami. Okazuje się, że historie mają swoje tło, przyczyny i skutki.
Postacie mają życiorysy i wcale nie pojawiły się tak, po prostu na pokładzie „Pequoda”.
Nie czytam przykładnie, kolejno, od początku do końca, strona
po stronie. Nie.
Wręcz przeciwnie … przechodzę swobodnie z wątku do wątku, czasami pomijając całe rozdziały. Zachowuję się jakbym odwiedzał znajomych i przyjaciół. Wracam do ulubionych miejsc, które znam, w których już kiedyś byłem.
Wręcz przeciwnie … przechodzę swobodnie z wątku do wątku, czasami pomijając całe rozdziały. Zachowuję się jakbym odwiedzał znajomych i przyjaciół. Wracam do ulubionych miejsc, które znam, w których już kiedyś byłem.
Instynktownie zaczynam czytać „ poprzez fragment”
Odnalazłem własny sposób na Moby Dicka.
Niby nic wielkiego, mała rzecz, a cieszy. Po pierwsze, nie
grozi mi zniechęcenie żadnym fragmentem lub rozdziałem. Stale mam wrażenie (tak jest do dziś), że odnajduję
fragmenty, których w ogóle nie czytałem, nieustannie jest coś do odkrycia.
A, to przecież ciągle ten sam, rozpadający się egzemplarz,
tylko coraz więcej luźnych, pojedynczych stron z postrzępionymi krawędziami i
śladami kleju introligatorskiego w kolorze herbaty trochę za długo parzonej.
Ta niezwykła książka stała się dla mnie kumplem, który zawsze
jest w pobliżu i, do którego chętnie się wraca, z którym zawsze jest o czym
pogadać lub pomilczeć.
Może być, podręcznikiem, przewodnikiem, poradnikiem, ulubionym
poematem (nawet mini śpiewnikiem szantowym), do którego zagadasz zawsze, kiedy
pojawi się potrzeba.
Wystarczy sięgnąć na półkę lub otworzyć e-booka
Za każdym razem dostrzegam tam coś więcej, widzę coś,
inaczej niż poprzednim razem.
Zauważyłem, że fragmenty i wątki niekoniecznie trzeba od
razu łączyć ze sobą w większa całość, żeby zdefiniować o czym ta książka opowiada.
Równie dobrze tzw. „małe porcje”-"małe Tweety" radzą sobie, jako osobne
utwory.
Myślę, że Melville, dlatego opowiada tę historię na tak
wiele sposobów, stosując tak różne style i gatunki literackie, żeby czytelnik
sam zadecydował, w jaki sposób i, które elementy łączyć w całość.
Ofiarował nam tę historię, a wraz z nią wolną rękę w
sposobie jej odczytywania, interpretacji. Każdemu z czytelników. Chociaż nie wszyscy o tym wiedzą.
Nie wierzycie?
Melville zasugerował to, w rozdziale "Dublon"
Wystarczy go na spokojnie
przeczytać a poprowadzi Was jak słynna mapa Ahaba.
Sprawdzimy ?
Sprawdzimy :)
Sprawdzimy :)
...jakie to ciekawe odnajdywać inność zbieżnych elementów, o których piszesz Ty, a których doświadczyłam. U Ciebie - rok 1985. Dwa lata przed moją erą. Ja, 2012.
OdpowiedzUsuńMówisz dziś prawdziwych polowań już nie ma..? A jednak... Pamiętam jak dziś... Wrocław, kolejna z odwiedzanych księgarni, wchodzę beznamiętnie z zamiarem przejrzenia asortymentu, bez szans na wielkiego wala. Już nawet nie chcę żartować, jak zazwyczaj, gdy widzę przeczące kiwanie głową na pytanie, czy jest "Moby Dick", mówiąc "...aa, odpłynął" i widząc konsternację malującą się na twarzy księgarzy.
Tym razem jest inaczej... Rzucam się niemal na półkę z literaturą obcojęzyczną. Znajduję tam jego, z niebieskim grzbietem, miękka okładka, zwykła taka. Ale mam go, mam! Bo po angielsku MD brzmi zupełnie inaczej.
A polski? Polski majestatycznie pręży się na półce w dwóch tomach, oprawnych w niby skórkę, ze złoconymi literami. Mniamuśnie!