środa, 23 kwietnia 2014

Familok pod numerem 23 - fragment



Wymyślanie  alternatywnych zakończeń powieści Melville’a , czy odnalezienie zaginionych dzienników Białego Wieloryba, rzecz jasna, było na końcu. Na początku podróży z Moby Dickiem, był film oglądany w bytomskim familoku pod numerem 23.  

„Familok” pod numerem 23. To był mój matecznik. „Heimat” jak mówią Niemcy, kraj lat dziecinnych. Moje peerelowskie, robotnicze Soplicowo, chociaż tak się złożyło, że dzieciństwo i młodość spędziłem w mieście górniczo - hutniczym. Zaliczam się do kategorii, ptoki, czyli tacy, co przylecą „nasrają” i lecą dalej. Byłem bliski tego, by zostać, krzokiem. Krzoki, to ci, którzy nie należeli do tej ziemi, ale przyjechali zapuścili korzenie i zostali. Nie zostanę już, pniokiemPnioki : to ci, którzy w tamtej ziemi mają długie, mocne korzenie i, choćby drzewo ściąć, oni nadal tam zostaną. U siebie. Tego, im zazdroszczę - trochę .

Dlaczego wyjechałem?  Dlaczego od lat usiłuję żyć nad zimnym morzem?
Przed kilku laty — mniejsza o ścisłość jak dawno temu — mając niewiele, czy też nie mając wcale pieniędzy w sakiewce, a nie widząc nic szczególnego, co, by mnie interesowało na lądzie, pomyślałem sobie, że pożegluję nieco po morzach i obejrzę wodną część świata.



Zaczęło się od niesprecyzowanych zainteresowań. Było ich zawsze za dużo i ciągłe się zmieniały. Najsilniejszymi okazały się książki i podróże.

Najpierw o książkach.  W domu rodzinnym nie było ich wcale, żadnej biblioteki. Żadnych książek przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Odkryłem je dla siebie, dopiero w szkole. To była nowa podstawówka zbudowana miedzy blokami  osiedla przy wylocie z miasta.
Wiele rzeczy organizowaliśmy od zera. Z różnych wariantów odpracowania, tak zwanych „godzin społecznych” wybrałem bibliotekę. Oprawialiśmy wszystkie książki w szary papier pakowy i pieczętowaliśmy pieczątką szkoły na stronie redakcyjnej oraz na  dwudziestej pierwszej. Dzień po dniu półki zapełniały rzędy szarych grzbietów. Wiedziałem, że papier ma chronić je przed zniszczeniem, ale nie mogłem pogodzić z tym, że kolorowe okładki znikają i wszystkie książki wyglądają identycznie. Tak czy inaczej, bardzo chciałem takie półki z książkami mieć u siebie w domu. Moja pierwsza biblioteka, to było 10 książek, które własnoręcznie oprawiłem w szary papier i ustawiłem równo na górnej półce w starej szafie.    

Z tamtego zbioru została mi do dziś mała książka o historii podboju kosmosu, ilustrowana reprodukcjami znaczków pocztowych. Zamiast exlibrisu, zapisałem swoje imię i nazwisko, to był kwiecień 1977.  Szary papier zdjąłem z czasem z okładek .
Nie pamiętam niestety imienia ani nazwiska Pani Bibliotekarki z 53 podstawówki, ale to ona świadomie, czy nie, skierowała moje zainteresowania w stronę książek .

Nie było w tym nic szczególnego. Po prostu, po godzinach pozwalała mi swobodnie buszować po bibliotece. Jakimś sposobem miała do mnie zaufanie. Z czasem, kiedy wychodziła na lekcje zostawiała mnie samego na całe godziny. Była pewna, że, kiedy wróci wszystko będzie na swoim miejscu, nawet ja. Będę siedział i czytał gdzieś przy regale, na którym znalazłem właśnie coś interesującego. To była moja prywatna kopalnia wiedzy o świecie. Encyklopedie, atlasy, leksykony.
Roczniki „Kontynentów” i „Poznaj Świat”; otwarły moje pierwsze okno na świat, rozbudzały wyobraźnię. Marzyłem o tym, by znaleźć się w tych odległych, dziwnych i tajemniczych miejscach.



Zainteresowałem się historią odkryć geograficznych, zacząłem śledzić losy wielkich podróżników i odkrywców. Lubiłem też o tym opowiadać. Pamiętam, z jaką łatwością zdobyłem najlepszą ocenę na lekcji języka polskiego, kiedy należało przedstawić „przeczytany ostatnio interesujący artykuł”.
Wybrałem reportaż ze śląskiej „Panoramy” o Polskiej Stacji Antarktycznej, im. Henryka Arctowskiego. Opowiadałem o Antarktydzie, o archipelagu Szetlandów Południowych, o Wyspie Króla Jerzego, stacji, polarnikach, pingwinach, odkrywcach. Nie tylko przychodziło mi, to z ogromną łatwością, ale sprawiało wielką frajdę, czułem, że jestem jednym z tych polarników.
    
Z perspektywy lat, wydaje mi się, że wyjechałem ze Śląska, bo, odkąd pamiętam tkwiłem tam tylko ciałem. A kiedy świadomie zacząłem czytać i wybierać lektury, było pewne, że wkrótce będę już poza śląskim krajobrazem, poza moim górniczo hutniczym miastem. 


Główną z tych pobudek była przemożna myśl o samym olbrzymim wielorybie. Tak złowieszczy i tajemniczy potwór pobudził całą moją ciekawość. Następnie owe dzikie i dalekie morza, w których przetaczał on swe cielsko wyspie podobne; nieopisane, nienazwane niebezpieczeństwa, jakimi zagrażał, one, to właśnie wraz ze wszystkimi towarzyszącymi, im cudami tysiąca patagońskich widoków i odgłosów przyczyniły się do tego, żem uległ swojemu pragnieniu.

Wbrew pozorom nie byłem jeszcze molem książkowym, a okulary zacząłem nosić dopiero parę miesięcy przed ukończeniem podstawówki. 

Życie było wielobarwna paletą szalonych, często niebezpiecznych działań i tak zwanych „akcji bezpośrednich” :)  Chronologia wymyka się dziś z pamięci, ale działo się sporo, naprawdę się działo...


piątek, 18 kwietnia 2014

Ja, wieloryb... czyli blog Moby Dicka odnaleziony w butelce (wyjętej z brzucha Jonasza )


Miałem już gotowy pomysł spojrzenia na tę historię od strony wieloryba :),
kiedy znalazłem w sieci stronę  MBPA , a tam ten obrazek ...


Zrozumiałem, że to na tej wyspie „Zagubionych” znajdę pierwszą cześć zapisków Moby Dicka :)

Dzień pierwszy

Wszyscy w kółko gadają : Ahab, to Ahab tamto, Izmael to, Izmael tamto, a co z wielorybem?
I uwierzcie, nie ma znaczenia, że siedzę sobie … poprawka - pływam sobie, w basenie Szpitala Wariatów w Nantucket, im. Małego Pipina.  Od dawna nie wiążą mnie już w kaftan, bo zachowuję się spokojnie i obiecałem, że nie będę w czasie nurkowania uderzał ogonem ani wyskakiwał w górę, żeby zrobić większą falę.  Przede wszystkim obiecałem, że nie zatopię już żadnego statku, nawet wielorybniczego.
- Słowo.  Leki uspokajające też mi odstawili.
Zdarza mi się, że sam o nie poproszę. Zwłaszcza, kiedy obejrzę kolejną ekranizację lub adaptację „przygód” z mojego życia. A już po tej z 2010 roku (,to ta z atomową łodzią podwodną, którą przegryzam na pół jak większą marchewkę)  poprosiłem o tabletki i dodatkowo butelkę Burbona z Kentucky. 

Wiem, że dla wielu burbon był zaskoczeniem. Jako jeden z lepiej rozpoznawalnych symboli prozy marynistycznej powinienem poprosić o rum. ;)

Ale do rzeczy…  
Piszę  ten dziennik, bo lekarz mi, to zalecił w ramach terapii. Codziennie przechera sprawdza, czy stosuję się do zaleceń. Tylko nie wiem, czemu wszyscy mówią, że to, jakiś „blog” jest ?  
Każdy mój wpis ( może powinienem pisać post?)  pakuję przecież do butelki, a butelkę do oceanu z nadzieją, że to prawie tak jakbym pisał do szuflady.  Ale nie, cholera! 
Okazało się, że musiał się znaleźć jakiś mądrala, który to wszystko wyławia, suszy, skanuje i wywiesza w Internecie.  A wiadomo, że jak tu się coś wrzuci, to zostaje na „forever”.
Diabli wiedzą, co sobie pomyślą Ci wszyscy celebryci, których  drogi Melville wymienił w Cetologii, kiedy to przeczytają ?  Ale niech tam.
Przynajmniej opowiem Wam jak to było naprawdę…       
  
Jak każdy kaszalot w tamtych czasach urodziłem się w głębinach oceanu. Byłem małym trzy tonowym oseskiem ( drogi Melville  do wszystkiego prawie stosował skale "trójkową" ) zatem ja też chyba mogę.   Dorastałem  na południowym Pacyfiku. Uczyłem się polować  na kałamarnice, wydobywać  z siebie wielorybie odgłosy i przybierałem na wadze na tłustym jak diabli mleku mojej matki.  Przemierzyłem ze stadem rodziców ogromne połacie oceanów .

Aż pewnego dnia…