Do świata Moby Dicka wkroczyłem dawno
temu, kiedy obejrzałem w TV film Johna Hustona. To był pierwszy krok. Dowiedziałem
się, że taka opowieść jest, istnieje, że krąży gdzieś we wszechświecie.
Kiedy po
latach zrobiłem drugi krok, czyli sięgnąłem po książkę, byłem już czytelnikiem
przygotowanym. Huston zrealizował film, wierny
zawartemu w książce Melville’a przesłaniu. W kilku fragmentach, które, czytałem na szybko i na wyrywki, bez zmuszania się do przeczytania „od deski do
deski”, filmowa opowieść i powieść były zadziwiająco zgodne. A co najważniejsze powieść
obiecywała więcej, zachęcała do dalszej wędrówki śladami białego wieloryba.
To,
dlatego, nie jestem ortodoksyjnym wyznawcą teorii, mówiącej, że książka
bezwzględnie i zawsze jest lepsza od filmowej adaptacji. Nie uznaję też teorii
„czytelniczych radykałów”, którzy twierdzą, że książkę należy przeczytać przed
obejrzeniem filmu.
Jeżeli scenariusz
dla uznanego reżysera, jakim był John Huston, pisze młody dobrze zapowiadający
się pisarz jak Ray Bradbury (Farenheit 451) chwilami jest lepiej niż u
Melville’a.
Anegdota mówi, że, kiedy Ray Bradbury przyjechał do
Irlandii, żeby napisać scenariusz do filmu Johna Hustona. Celnik na przejściu
granicznym zapytał:
- W jakim celu przybył Pan do Irlandii ?
- Chyba straciłem rozum …, odpowiedział podobno Ray. Celnik nie dał się zbić z pantałyku i kontynuował. - Dobry początek…, ale, co dokładnie sprowadza Pana na zieloną wyspę?
- W jakim celu przybył Pan do Irlandii ?
- Chyba straciłem rozum …, odpowiedział podobno Ray. Celnik nie dał się zbić z pantałyku i kontynuował. - Dobry początek…, ale, co dokładnie sprowadza Pana na zieloną wyspę?
- Szaleństwo, powiedział RB. Celnik wstrzymał pióro,
którym wypisywał formularz wjazdowy, i uprzejmie zapytał.
- A, jaki, to rodzaj szaleństwa ?
- Dokładnie dwa. Jeden literacki, drugi psychologiczny. Przyjechałem do Irlandii, żeby „wyfiletować” i poćwiartować na mniejsze kawałki białego wieloryba.
- A, jaki, to rodzaj szaleństwa ?
- Dokładnie dwa. Jeden literacki, drugi psychologiczny. Przyjechałem do Irlandii, żeby „wyfiletować” i poćwiartować na mniejsze kawałki białego wieloryba.
Celnik podobno wpisał w rubryce „powód przybycia”: filetowanie i ćwiartowanie. ;)
W trakcie wypisywania formularza zagadnął Raya -
Filetowanie, ćwiartowanie, biały wieloryb… To musi być Moby Dick ?
- Czytał Pan, krzyknął RB wyjmując spod pachy gruby egzemplarz
powieści.
- Próbuję, kiedy jestem w odpowiednim nastroju. Stoi bestia w domu na półce od 20 lat. Już dwa razy próbowałem się z nią zmierzyć, ale się poddałem. Jak dla mnie, to zdecydowanie za dużo stron i za dużo pomysłów na raz.
- Zgadzam się – miał odpowiedzieć RB – sam, już z dziesięć razy w ciągu miesiąca przymierzałem się do niej i nie dałem rady. Tym razem musi się udać.
- Próbuję, kiedy jestem w odpowiednim nastroju. Stoi bestia w domu na półce od 20 lat. Już dwa razy próbowałem się z nią zmierzyć, ale się poddałem. Jak dla mnie, to zdecydowanie za dużo stron i za dużo pomysłów na raz.
- Zgadzam się – miał odpowiedzieć RB – sam, już z dziesięć razy w ciągu miesiąca przymierzałem się do niej i nie dałem rady. Tym razem musi się udać.
Druga anegdota, to historia o swoistym „twórczym
szaleństwie” młodego pisarza pracującego nad scenariuszem dla sławnego reżysera.
Opowiada ją często sam Ray Bradbury.
Pracował już siedem miesięcy nad przełożeniem dzieła
Melville, a na język filmu. Huston nie był zadowolony z efektu. Tak samo
jak Bradbury, scenariusz ciągle miał spore luki. Ray nieustannie czytał różne
fragmenty Moby Dicka. Niektóre, jak sam mawia setki razy inne, zaledwie
dwanaście.
Aż pewnego dnia, pojawiły się nowe pomysły. Obudził się, wstał i patrząc w lustro powiedział - Jestem Hermanem Melville’em. To ja jestem
Herman Melville!. Usiadł do maszyny,
wkręcił papier, po czym nieprzerwanie przez 8 godzin pisał jak szalony.
Tak podobno
powstało ostatnie 30 brakujących mu stron. Wziął maszynopis i czym prędzej pojechał
do Johna Hustona. Wszedł do pokoju reżysera, pożył mu scenariusz na stole i
powiedział.
- Mamy to!,
Skończyłem!. Huston spojrzał na niego i
odpowiedział
– To świetnie Ray,
ale dziwnie wyglądasz, czy coś się stało? Bradbury na to: – Nic takiego, przed
tobą stoi Herman Melville.
Scenariusz jest znakomity. Mimo koniecznych skrótów,
rezygnacji z kilku postaci i wielu wątków, dobrze oddaje sens i ducha powieści
Melville’a. A pomysł sceny
z przepowiednią Eliasza, moim zdaniem nawet lepszy niż u Melville'a. To, co
Melville rozłożył na kilka scen, w różnych miejscach i dwie różne postacie, Bradbury
przyciął umiejętnie do rozmiarów jednej sceny. Sama przepowiednia mieści się w
jednym mocnym zadaniu.
Przy okazji mały sprawdzian. Kto, w powieści oprócz Eliasza,
zaangażowany jest w "przepowiadanie" losów Ahaba ?
Eliasz i jego przepowiednia w filmie Hustona.
- Myślisz, że wiesz wszystko, a czy powiedzieli wam, że wieloryb
odcisnął, też piętno na jego duszy, jakie tam zasiał spustoszenie?
Wiedzą o tym nieliczni.
- Nie nabierzesz nas. Udaje, że zna tajemnice
- Bo znam.
"Pewnego dnia poczujesz zapach lądu na otwartym morzu, ale lądu tam nie ujrzysz. Tego dnia Ahab pójdzie do grobu, ale za godzinę z niego powstanie i będzie wzywał. A wszyscy prócz jednego pójdą za jego wołaniem."
Spory zbiór anegdot, rozsianych po Internecie, związany jest z
problemami w czasie realizacji filmu.
Dwa zatopione „filmowe wieloryby”.
Pierwszy, zbudowany za 30 000 dolarów zatonął w czasie holowania przez Morze Irlandzkie po zakończeniu realizacji, zaledwie dwu scen dziejących się na morzu. Pękła lina holownicza i wieloryb poszedł na dno. Drugi model spotkał podobny los. Kiedy trzeci już model także omal nie poszedł na dno, reżyser wskoczył nie niego i zapowiedział, że, jeżeli i ten zatonie, to tylko razem z, nim. Jeżeli utopicie także tego, krzyczał Huston - odchodzę.
Ludzie
z ekipy rzucili się do wody i z trudem udało, im się zamocować ponownie nową
linę holowniczą, wieloryb ocalał.
Poza tym Izmael (Richard Basehart) złamał nogę skacząc do
wielorybniczej łodzi. Starbuck (Leo Genn) nabawił się dyskopatii. Kapitan Ahab
(Gregory Peck) zaś, który upierał się żeby, nie korzystać z pomocy kaskaderów omal nie
utonął, kiedy kręcono tę scenę ...
Recenzent „New York Timesa” Bosley Crowther pochwalił film, na końcu
recenzji, umieścił takie zdanie.
“This is the third time Melville's story has been put upon the screen. There is
no need for another, because it cannot be done better, more beautifully or
excitingly again.”
Mimo kilku kolejnych prób adaptacji pozostaje aktualne do dziś. ;)
Chyba, że ktoś zdecyduję się zrealizować
niejednoznaczny i metaforyczny zarazem serial w typie „Game of Thrones”, „House
of Cards” lub "True Detective".
Żeby nie było, że film wywołuje u mnie same zachwyty.
Przyznam się, że osobiście, zawsze, kiedy
oglądam sobie ten niezwykły film, muszę przebrnąć przez dramatyczną i wstrząsającą muzykę
Philipa Saintona, która towarzyszy początkowym napisom. Wtedy najbardziej czuję,
ile czasu minęło już od premiery. Jednak z każdą kolejną sceną, film broni się już
znakomicie, ogląda się go, nie czując zupełnie upływu czasu… Moim zadaniem. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz